12.03.2023r.
Menu
12.03.2023r.
Co jest nie tak z postawą „albo my ich, albo oni nas”?
Obydwie ze stron używają bardzo podobnych argumentów, najczęściej utrzymanych w duchu postawy „albo my ich, albo oni nas”. Problemów z tego rodzaju mentalnością jest wiele. Po pierwsze prowadzi ona do ciągłej polaryzacji społecznej i do atmosfery permanentnej walki „o wszystko”. Po drugie sprawia, że ludzie boją się artykułowania swoich poglądów, a tym samym dochodzi do zaniku racjonalnej debaty. Ludzie o różnych poglądach nie mogą już obok siebie żyć, dochodzi do zatrucia społeczeństwa – poczucie wspólnotowości zanika.
Co się jednak dzieje, gdy jedna ze stron sporu jest na tyle słaba, że zostaje wyeliminowana z przestrzeni publicznej? Polaryzacja wcale wtedy nie zanika – zamiast tego w jej miejsce od razu pojawia się kolejna grupa do wyeliminowania. Okazuje się, że ci, którzy wcześniej zajmowali umiarkowane stanowisko, nagle są postrzegani jako osoby, które głoszą rzekomo niedopuszczalne poglądy. Mamy tutaj do czynienia ze stalinowskim w duchu podejściem, że „w miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się”. Dobrym przykładem może być sytuacja, jakiej ofiarą padła Joanne Rowling. Przez lata walczyła ona o prawa mniejszości seksualnych (zanim stało się to modne) oraz była aktywną zwolenniczką lewicowej Partii Pracy w Wielkiej Brytanii. Nie działała dla pieniędzy, a jedynie z przekonania, że jest to słuszne. Gdy tylko jednak wypowiedziała kilka zdań, które nie spodobały się strażnikom politycznej poprawności, od razu rozpoczął się na nią frontalny atak, który doszedł nie tylko do słownych gróźb, ale nawet do nachodzenia jej domu przez radykalnych aktywistów i publikowania przez nich w sieci jej adresu zamieszkania wraz z sugestiami, aby uprzykrzać jej życie.
Piszę o tym, ponieważ niektórzy być może sobie myślą, że rozwiązaniem problemu skrajnej polaryzacji społecznej może być po prostu dobicie drugiej strony – wtedy miałby zapanować spokój i powszechna tolerancja. Tak jednak nie będzie, ponieważ w tego typu sporach często nie mamy do czynienia ze sporem o obiektywnie rozstrzygalne racje, a raczej z zaspokajaniem potrzeby aktywizmu osób o bardzo charakterystycznych portretach psychologicznych. Uczestnicy tego rodzaju sporów często są nimi ze względu na to, że nadają im one sens funkcjonowania, a przy okazji – bardzo niskim kosztem – poczucie wyższości w stosunku do innych ludzi. Przecież czy może być coś bardziej moralnie nobilitującego niż np. walka z zabijaniem nienarodzonych dzieci lub walka z obrzydliwymi sługami patriarchatu z definicji nienawidzącymi kobiet? Przyjęcie takiego skrajnego poglądu nic nie kosztuje, a pozwala postrzegać się jako lepszego od innych.
Samo w sobie nie jest niczym złym odnajdywanie części sensu swojego życia w społecznym aktywiźmie. To może być nawet bardzo pozytywne zjawisko, ale trzeba mieć na uwadze, że jeżeli ktoś sensem swojego życia uczynił walkę na rzecz jakiejś sprawy (to może być cokolwiek – walka z faszyzmem, z komunizmem, z aborcją, o prawa chrześcijan, kobiet, homoseksualistów), to gdy nagle okazuje się, że w zasadzie wszystkie najważniejsze postulaty udało się zrealizować, to taka osoba traci sens egzystencji. Wtedy może zacząć się doszukiwanie się kolejnych dyskryminacji, zagrożeń, wrogów. Zawsze coś się znajdzie. Nawet ludzie o bardzo podobnych światopoglądach potrafią się ostro skonfliktować o mało znaczącą rzecz. Jeżeli nie mamy dużych problemów, to małe spory mogą zostać rozdmuchane do postaci wielkiego politycznego problemu – w końcu wszystko jest kwestią perspektywy. W rozdmuchiwaniu takich sporów szczególnie aktywne są osoby o psychopatycznych cechach charakteru. Polaryzacja społeczna jest w ich interesie, ponieważ prowadzi do dehumanizacji oponenta politycznego, a tym samym do zaniku empatii w stosunku do niego. Jedną z najważniejszych cech psychopatów jest właśnie brak empatii, a więc odnajdują się oni jak ryby w wodzie w rzeczywistości, w której nie trzeba się nią wykazywać w stosunku do oponentów politycznych. Przecież jeżeli ktoś jest mordercą nienarodzonych dzieci albo nienawidzi kobiet, to nie zasługuje na żadną empatię. Nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji.
Innymi słowy natura człowieka oraz natura obecnie funkcjonujących instytucji politycznych sprawia, że mamy skłonność do zero-jedynkowego patrzenia na świat i do dehumanizowania osób o innych poglądach. Przyjmowanie logiki „albo my ich, albo oni nas” w zasadzie skazuje nas na życie w swoistej permanentnej „walce klas”. Po każdym kolejnym zwycięstwie w postaci wyeliminowania przeciwników politycznych pojawiają się kolejni. To jest niekończące się błędne koło i właśnie z tego powodu taka logika nie jest żadnym wyjściem. Trzeba szukać kompromisu.
Klasyczny polityczny liberalizm jako odpowiedź na próby cenzury oraz na powiększanie władzy państwa nad obywatelem
Wcale nie musi jednak być tak, że funkcjonujemy w rzeczywistości skonstruowanej według schematu myślenia „albo my ich, albo oni nas”. Istnieje bardzo prosty sposób na niewpadanie w ten toksyczny, samonapędzający się mechanizm. Jest nim powrót do klasycznie rozumianej wolności słowa, w którym to rozumieniu można publicznie wygłaszać nawet najbardziej kontrowersyjne postulaty. Wolność słowa powinna być ograniczana tylko w absolutnie wyjątkowych sytuacjach, na przykład w takich, gdy ktoś bezpośrednio wzywa do morderstwa albo do popełnienia innego przestępstwa. Nie powinno to jednak funkcjonować w taki sposób, jak funkcjonuje dzisiaj, czyli że aktywista Jan Kowalski uznał, że jakaś wypowiedź jest niedopuszczalna, bo np. doczytał się w niej mikroagresji i złych intencji, które w jego mniemaniu potencjalnie mogą prowadzić nawet do eksterminacji całej grupy. Aktywiści o tego rodzaju podejściu roszczą sobie prawo do wydawania jednoznacznych sądów na temat tego, jakie będą skutki zezwolenia na głoszenie nielubianych przez nich poglądów. Jednak każda racjonalna osoba powinna wiedzieć, jak ciężko jest przewidywać zjawiska społeczne. Równie dobrze można twierdzić, że ograniczanie prawa do ekspresji poglądów, których nie lubimy, bo np. postrzegamy je jako nienawistne, może wywołać rozgoryczenie i kontrreakcję cenzurowanej strony, a być może nawet przechylenie się ideologicznego wahadła na jej rzecz. Nie do końca jesteśmy w stanie przewidzieć konsekwencje naszych działań, dlatego osoby postulujące i praktykujące tego typu rozwiązania powinny mocno rozważyć, czy w przyszłości same nie padną ich ofiarą.
Oczywiście wolność słowa ma swoją cenę. Może doprowadzić do tego, że będziemy słyszeć słowa, których nie chcemy słyszeć, może też sprawiać, że będziemy padali ofiarami niesprawiedliwych opinii. Czy jednak pomimo tego naprawdę lepiej jest oddawać politykom i państwowym urzędnikom prawo do decydowania o tym, co może być mówione, a co nie – zwłaszcza w obliczu rosnącej kontroli państwa nad obywatelem? W praktyce jest tak, że sędziowie wydają wyroki w tego typu sytuacjach w oparciu o własne odczucia, a nie jakieś obiektywne, precyzyjnie określone ramy prawne. Jak w ogóle można roztrzygać, czy dane zdanie jest obraźliwe, skoro w systemie prawnym uznajemy, że nie ma obiektywnego systemu wartości? Przecież jeżeli nie ma obiektywnego systemu wartości, to w przypadku każdej osoby coś innego może urażać jej uczucia. Zamiast wikłać się w takie nierostrzygalne problemy lepiej pozostawić ludziom swobodę wypowiedzi. Jeżeli nie podoba Ci się, to co mówią inni, to albo ich nie słuchaj, albo przedstaw swoje własne racje. Uważam, że fakt, iż ktoś może kogoś urazić, jest mniejszym złem niż dalsze powiększanie monopolu państwa na określanie tego, co jest słuszne, a co nie.
Czasem można spotkać się z argumentacją, która brzmi mniej więcej następująco: „My będziemy w stosunku do nich fair, pozwolimy się im wypowiadać i budować wpływy, a oni od razu, gdy tylko będą mogli, zabronią nam żyć po naszemu”. Ten argument sam w sobie nie jest głupi. Może być przecież tak, że druga strona będzie postępować z gruntu nieuczciwie (choć podejrzewam, że w praktyce w przypadku mainstreamowych środowisk politycznych odsetek psychopatów i innych osób o wątpliwych motywacjach jest porównywalny), ale – tak jak to już zarysowałem w poprzedniej części artykułu – logika „albo my ich, albo oni nas” nie rozwiązuje problemu, ponieważ prowadzi do niekończącej się spirali polaryzacji społecznej. W pewnym sensie jest samospełniającą się przepowiednią. Dla przykładu Kaja Godek wychodząc ze swoją inicjatywą stop-LGBT, dostarczyła drugiej stronie świetnego pretekstu do tego, żeby ograniczać prawa bliskich jej ideowo środowisk. Z kolei ona będzie twierdzić, że jej inicjatywa jest odpowiedzią na ograniczanie praw katolików na Zachodzie (i w tym sensie jest uderzeniem wyprzedzającym), a tamte z kolei środowiska będą doszukiwać się początków swojej niechęci do chrześcijan jeszcze w czasach Ancien Regim’u, gdy Kościół swoim autorytetem wspierał feudalizm. W tego typu sporach mamy błędne koło. Dylemat stary jak świat – co było pierwsze, jajko czy kura?
Przeciwko tej polaryzacyjnej logice jest jeszcze jeden argument. Otóż trudno jest przewidzieć polityczne konsekwencje zaostrzania własnego stanowiska. Przecież często zdarza się tak, że powoduje to dużą kontrreakcję i konsolidację zagrożonej grupy, a jednocześnie zaostrzenie jej własnego stanowiska. Podejście „albo my ich, albo oni nas” nie tylko samo w sobie jest moralnie wątpliwe, ale w dodatku nie daje gwarancji sukcesu. Wręcz przeciwnie – może nawet doprowadzić do efektu odwrotnego do zamierzonego. Tu z kolei dobrym przykładem może być renesans prawicy na Zachodzie, który – w moim przekonaniu – jest odpowiedzią na coraz radykalniejsze posunięcia tzw. strony progresywnej.
Z tego powodu uważam, że zamiast stosować logikę tego rodzaju lepiej postawić na klasyczne liberalne motto brzmiące: „nienawidzę tego co mówisz, ale oddam życie za to, żebyś mógł to mówić”. Jest to mniejsze zło niż sytuacja, w której pogrążamy się w autodestrukcyjnej, toksycznej walce na wyniszczenie z osobami o innych światopoglądach.
Choć od czasu niesławnej inicjatywy Kai Godek minęło już sporo czasu, to uznałem, że warto napisać ten tekst, ponieważ po części można go traktować jako element deklaracji programowej Fundacji Towarzystwa Filomatycznego. Jest to też w jakimś stopniu próba osobistej autorefleksji, ponieważ sam jeszcze kilka lat temu często przejawiałem postawę typu „albo my ich, albo oni nas”. Z perspektywy czasu widzę jednak, że coś takiego nie tylko jest szkodliwe dla szeroko rozumianego dobra wspólnego, ale zatruwa również osoby, które padają ofiarą tego rodzaju podejścia. Zawęża ono pole widzenia oraz sprawia, że wszędzie doszukuje się wrogów. To jest droga donikąd.
Skomentuj artykuł
Uwaga! Będziemy usuwać wszystkie wulgarne i obraźliwe komentarze. Możesz wygłaszać nawet najbardziej kontrowersyjne poglądy, ale – na naszej stronie – musisz robić to w sposób kulturalny i rzeczowy.